poniedziałek, 20 września 2021

Podróż na Południe i pierwsze kroki

Uroczystość pierwszych ślubów naszych nowicjuszy w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Następnego dnia wyruszyliśmy rano jedynie z godzinnym opóźnieniem z nowicjatu. Zabrałem się z dwudziestoma dwoma nowymi współbraćmi na Południe. Jadę odwiedzić moją poprzednią placówkę. Niestety po przejechaniu przez Antananarivo, zatrzymujemy się. Po niecałej godzinie zepsuł się wałek rozrządu. Nieźle zaczynamy. Mija kolejna godzina, niektórzy idą coś zjeść w pobliskich budkach. Inni doładowują telefon. Rozlega się muzyka, rozmowy, moje pierwsze spotkanie z nimi. Po niecałych trzech godzinach ruszamy dalej. Udało się naprawić samochód, ale po godzinie łapiemy gumę. Kolejne pół godziny w plecy. Jestem wśród swoich, myślę i próbuję zachować spokój. Dopiero o 15:00 zatrzymujemy się na obiad. Dalsza podróż przynosi kolejne rozmowy, więcej muzyki i rozmów. Dojeżdżamy do Fianarantsoa w nocy, zadowoleni, że dotarliśmy szczęśliwie. Zwłaszcza ostatnie 60 kilometrów nie było łatwe. Kierowca robił, co mógł i dojechaliśmy.

Fianarantsoa – wróciły wspomnienia. Ostatnia moja placówka przed powrotem z misji. Odnalazłem mój kubek w kawiarence, książki w magazynku, albę w zakrystii. Co i rusz pracownicy witali się i wspominali. Jeden czy drugi pytał czy wróciłem jako nowy ekonom, bo zapowiadano zmianę. „Ja jadę dalej”. „Niech ksiądz u nas zostanie” – połechtało moje ego. Piątkowe popołudnie spędziłem na boisku. Pierwszy mecz wymęczył mnie doszczętnie. Dawno nie grałem przez dwie godziny z rzędu. Młodzi współbracia poklepywali po ramieniu, a ja kończąc myślałem, że wyzionę ducha. Sobotę zwiedzałem misję i patrzyłem na zmiany zrobione przez ostatnie sześć lat. Dużo się zmieniło w funkcjonowaniu dzieła. Powstaje chociażby dodatkowy budynek na cele dydaktyczne Salezjańskiego Instytutu Filozoficznego. Jak to dumnie brzmi. Przy obecnej liczbie studentów, zaczęło robić się ciasno, więc inspektoria kończy budowę – oczywiście malgaskim zwyczajem – z opóźnieniem. Niedzielę spędziłem w parafii i w oratorium wspominając dawne czasy.

W poniedziałek rano wyruszyliśmy z ks. Graziano dalej na Południe. Przejechaliśmy szybko. Tsitsika, kierowca z domu inspektorialnego, po prostu szalał na drodze. Dojechaliśmy do Tulearu w niecałe osiem godzin, te 540 kilometrów. Widoki jak zawsze zapierały dech w piersiach. Stolica prowincji południowo-zachodniej, przywitała nas upałem, który już króluje w prowincji. Zjedliśmy obfity obiad … i w dalszą drogę. Dyrektor wyjechał po mnie. W naszej wspólnocie w Mahavatse, czekał na mnie jeszcze asystent, którego rzeczy wieźliśmy z Antananarivo. Ostatnie półtorej godziny jazdy, do Ankililoaka, uczyłem się nowej drogi. Cała, no prawie – brakuje jedynie z dwa kilometry, jest asfaltowana. Jedyny mankament to spowalniacze. Przed każdą wioską i w ciągu miejscowości wysokie asfaltowe wałki utrudniają normalną jazdę. Biedne zawieszenie, silnik, sprzęgło wszystko niesamowicie pracuje przez siedemdziesiąt pięć kilometrów. Wieczorem cała wspólnota była w komplecie. Wspólny posiłek zwieńczyło powitanie nowoprzybyłych.

Wtorek zapowiadał się pracowity, ale aż tak? Ks. Berthin, którego mam zastępować na funkcji ekonoma zaczął przekazywać sprawy od samego początku. Oprócz tego przedstawienie uczniom w gimnazjum o 7:00, potem w liceum o 9:30. „Powie ksiądz młodzieży słówko” dziwnie zmroziło mnie, bo wokół nas już upał 34°C. „A popołudniu ma ksiądz pierwsze zajęcia”, oznajmił lekko zdziwiony dyrektor. Nieźle się zaczyna, pomyślałem w duchu. Będę się przedstawiał, godzina jakoś minie. Łamanym malgaskim, próbuję opowiedzieć o sobie, rodzinie, o ojczyźnie. Wszyscy zadowoleni, przeżyliśmy. Wieczór i poranek dzień następny. Poranne rozmyślanie o 5:15, jutrznia, Msza o 6:00 , śniadanie i 7:00 zaczynamy szkołę. Kolejny dzień przekazywania spraw ekonomicznych. Dużo tego, ale co trzeba będzie się jakoś w tym wszystkim odnaleźć. Gimnazjum i liceum na miejscu. Odwiedziny w dwóch wioskowych szkołach, na południe od Ankililoaka. Zmęczenie daje się we znaki. Kolejne dni przychodzi wiatr z południa, niesie chłodek. Na zachodzie lekko pokropił deszcz, bo czuć przedzierającą się nieśmiało wilgoć. Tsiko atsimo (=południowy wiatr) nie pozwala zwilżyć choć trochę spragnionej wody naszej okolicy. Wokół panuje susza. Wszyscy czekają na deszcz. Zniecierpliwieni, głodni, załamani. Nie da rady, przyjdzie czas deszczu, zacznie się nowe życie. Na razie potrzeba cierpliwości.

Kolejka potrzebujących ustawia się pod biurem nowego ekonoma. Pracownicy, biedni, ale i naciągacze. Przyjechał nowy biały – misjonarz, może uda się coś wyciągnąć. Zawsze próbują. Choć znam ogólnie sytuację, odsyłam do tych, którzy są już tutaj od dwóch, trzech lat, niech oni coś zrobią. Piątek odwożę ks. Berthin do Tulearu i dowiaduję się o miejscach, które będę odwiedzał. Wiele z nich jest mi znanych. Dwa lata spędzone tutaj, więc wracają po raz kolejny wspomnienia. Miłe zaskoczenie w Mahavatse, pracownicy z Technikum zgromadzili się, pozdrawiali, wspominali. Ale ksiądz zmęźniał (=przytył), towarzyszyło tradycyjnego „żółwikowi”. Samotny powrót do Ankililoaka był czasem na refleksję i modlitwę. Wieczór mija równie szybko, co poprzednie. Zmęczenie ogarnia każdego.

Sobota mija na praniu, porządkach, a popołudnie na spowiadaniu. Kolejka ustawiona przed naszymi biurami wyludnia się powoli. Po dwóch godzinach w biurze, dwaj chłopcy zaczepiają mnie przy wyjściu. „Może ksiądz nam pomóc z francuskim?” – to zaproszenie już nie raz mi towarzyszyło, choć ciało prosi o odpoczynek. Coś prostego na początek. „Jutro przyjdziemy znowu”. I tak się stało. Poranna Msza w parafii, przywitanie naszej nowoprzybyłej dwójki przez przewodniczącego rady parafialnej. Niedzielne popołudnie dwa chłopcy przysiedli się pod drzewem. Czas minął na powtórce i dalszych przykładach. Tłumy gapiów w oratorium zmieniały się nad naszymi głowami. Jak oni sobie radzą w szkole, wciąż się dziwię.

Jak ja mam odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości? Szkoły, ze swymi problemami, lokalne radio „Mazava”, pracownicy (głównie nauczyciele), uprawy tych kilku hektarów ziemi, hodowla kur, kaczek i królików. Do tego małe stado krów. Boże drogi, miej w opiece – ciśnie się na usta. Co będzie dalej? Czas pokaże. Na razie robi się trochę cieplej 😉

wtorek, 7 września 2021

Tapa-bolana czyli pół miesiąca … już za mną

Podróż minęła szybko, choć najdłużej jak do tej pory. Po porannej Mszy niedzielnej o 4:00 wraz z przyjaciółmi pojechaliśmy na lotnisko Chopina, aby o 6:15 wylecieć w znanym/nieznanym mi kierunku. Do Paryża dolecieliśmy bez problemu, turbulencji, bólu ucha czy innych możliwych nie było. Odebrałem bagaże i od 9:00 błąkałem się po terminalu F jednego z największych lotnisk Europy. Co ja będę robił przez te trzynaście godzin? Jak zobaczyłem ceny przechowalni bagażowej, dodałem sobie koszt podróży do centrum Paryża, plus jakiś obiad, powiedziałem sobie, szkoda pieniędzy. Więc siedziałem to w jednym, to drugim miejscu. Kiedy pojawiła się możliwość nadania bagażu, bo numer lotu pojawił się na tablicy, przeszedłem przez odprawę. Resztę czasu spędziłem już w strefie bezcłowej. Lot przybliżał się, a ja korzystając z okazji darmowego lotniskowego wi-fi komunikowałem ze znanym mi do tej pory światem: pożegnanie z Polską na dobre! W kolejce na samolot spotkałem różnych ludzi, sporo rodzin z dziećmi, powracających z Europy na Wyspę i o dziwo zwykłych turystów. Kolejny raz mignęła myśl: dlaczego ja, a nie inni misjonarze? Tak miało być. Lot minął bardzo szybko, bo przespałem prawie całą podróż, tyle co zjadłem późną kolację i śniadanie tuż przed lądowaniem. Dały się we znaki wcześniejsze zarwane noce. Lądowanie z bólem w głowie, choć było do przeżycia. Zastanawiałem się jak to będzie na lotnisku. Kolejka niesamowita, tyle ludzi w Boeingu 777. Stoję gdzieś prawie na końcu, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Wymaz z nosa? poszło szybko, porozsadzali nas i kazali czekać. Nie minęły trzy minuty, już byłem po wszystkim. Przeszedłem bez kolejki, to znaczy wywołali mnie, więc… Kontrola paszportowa? Podobnie – bez dłuższego oczekiwania. Aż nie dowierzałem swoim oczom. Przy taśmie dopiero zaczął się kocioł. Każdy próbuje dostać się do swoich bagaży. Po czterdziestu minutach rozpakowano także i moje. Z ulgą spoglądałem na moje walizki „bliźniaczki” :)
Umówiony taksówkarz czekał na mnie przed wejściem na lotnisko. Oczywiście grupa młodych tragarzy wciska się: może pomogę, księże. Nie dziękuję, odpowiadam i śmiało postępuję do człowieka, którego wzrok się spotkał z moim zaraz w drzwiach. Szybki przejazd do hotelu, zarezerwowano mi miejsce w Ivato Hotel, tuż za ogrodzeniem sióstr salezjanek po sąsiedzku. Niecały kilometr od lotniska… i naszego domu inspektorialnego. Po raz pierwszy zamieszkałem w hotelu malgaskim. Kwarantanna miała trwać dwa dni, ale może być dłużej, bo zmieniło się od wczoraj rozporządzenie, poinformowano mnie na początku. Po południu przyjechali do mnie współbracia, przywieźli pieniądze za hotel i karton z rzeczami do Mszy. Rozpocząłem moje „rekolekcje” w zamknięciu: modlitwy brewiarzowe, czytanie duchowe, różaniec, Eucharystia, cisza. Byłem jedynym podróżnym, który mieszkał na kwarantannie. „Sakafo gasy” (=posiłki malgaskie) widniało na karcie dań. Śniadanie z twardawą bułeczką i dżemem plus herbata lub kawa. Na obiad wziąłem raz wołowinę z ryżem, oczywiście. Za drugim razem zamówiłem sobie jajecznicę z frytkami. Wieczorami nie dawałem rady już nic jeść. Trzeci i czwarty dzień zjadłem już tylko śniadanie. Czułem się pełny. Europejskie zapasy, myślałem. Może stres ze mnie wychodził. Nie czułem głodu. W piątek po drugim teście negatywnym wypuścili mnie „na wolność”.
Dom inspektorialny mile przyjmuje jak zwykle. Nowi współbracia, starzy współbracia. Wszyscy wyrażają zadowolenie, a niektórzy wzruszenie. Wielki „come back” został przypieczętowany spotkaniem wspólnoty w pobliskiej restauracji. Świętowaliśmy urodziny ks. Jose i nasz powrót, bo ostatni weekend było nas trzech wracających na Madagaskar. Sobotnie popołudnie odwiedziliśmy nowicjat. Mile zaskoczył mnie „mój” ministrant z Mahavatse. To kierownik naszego oratorium, Jean Jacques wyjaśniał pozostałym pozostałym nowicjuszom. W niedzielę chwilę oddechu i popołudniu w oratorium chrzest bojowy. Sami klerycy, żadnego księdza. „Jest osoba do spowiedzi”. Przypomniały mi się czasu oratorium w Tulear i otwarta kaplica odwiedzana przez młodych w trakcie gier i zabaw. Nie było łatwo, ale jakoś przez tydzień próbowałem odświeżać język malgaski, więc musiało wystarczyć.
Poniedziałek spędziłem na kompletowaniu wszystkich dokumentów do wizy długoterminowej. Poszło w miarę sprawnie. We wtorek mogłem wszystko złożyć w ministerstwie spraw wewnętrznych. Stara lekcja powraca po raz kolejny: „teraz proszę czekać”. W kolejne dni, załatwiłem numer komórkowy, malgaski, skończyłem obiecany dawno artykuł do październikowego numeru czasopisma „Życie konsekrowane”. Spędziłem miło czas z Eryssio, który podchodził do kolejnego konkursu o intratne stanowisko pracy na posadzie państwowej. Wymieniliśmy się z moim byłym wychowankiem tradycyjnie voandalana (=darami podróży). Dostałem kolejną koszulę malgaską, a on krzyż z łańcuszkiem. Spotkałem się po kilku miesiącach z Dominikiem, który akurat wrócił z misji w Manazary. Udało mu się mnie nastawić. Po tegorocznym upadku z roweru, kręgosłup jednak trochę ucierpiał.
Upragniony poniedziałek okazał się szczęśliwy. W ministerstwie pani pracująca w dziale wizowym pośpieszyła troszkę sprawę. Zmiana prośby do ministra, zdjęcie w wersji elektronicznej, odciski palców i dostałem potwierdzenie złożenia wniosku, z którym to mogę spokojnie ruszyć w drogę na południe. Dzień spędzony z Danielem, który przyjechał kupić maszynę do czyszczenia ryżu oraz Dominikiem, był zwieńczeniem drugiego tygodnia na Madagaskarze. Istnie polski dzień od czwartej rano, kiedy telefon Daniela wyrwał mnie ze snu, aż do wieczornych pogaduszek przy stole. Kolejne dwa tygodnie przyniosą następne przygody.

piątek, 3 września 2021

Czy może się tak wiele zmienić w tydzień?

Kilka dni pięknych spędzonych z przyjaciółmi. Powrót znad morza i telefon... z Madagaskaru? „Słuchaj, jesteś na liście ministerialnej. Bądź gotowy do wylotu na 22 sierpnia”. Wiele myśli kłębi się w głowie: dlaczego ja? Jak zrobię z wizą, skoro nie mam biletu, ani potwierdzenia, że jestem na tej liście? Jak się zorganizować z pożegnaniem rodziny tak na szybko, skoro dopiero w przyszłym tygodniu miałem zapowiedziany urlop w Nidzicy? Nie dam rady się spotkać ze wszystkimi. Jest okazja: urodziny mojej chrzestnej, na pewno przyjdzie trochę najbliższej rodziny ze strony mamy. Odwiedzę ciocię Marysię z Nowej Wsi, bo się martwię co z nią po wylewie. Szybkie pożegnanie z ks. Andrzejem, naszym proboszczem oraz parafianami z porannej Mszy. Droga powrotna i niedziela wieczór wypełnia się przemyśleniami, jak to wszystko ogarnąć. Poniedziałek porządkuję biuro i próbuję ogarnąć pokój. Popołudnie umówiona wizyta u dermatologa i wstępne pakowanie. Niestety wciąż cisza z ministerstwa spraw zagranicznych. Jak zdobyć wizę bez poświadczenia, że jestem na tej liście repatryjacyjnej? Wieczorem na szczęście chwila oddechu i wieczorek z misjonarzami. Wtorek obchodzimy imieniny dyrektora – świętowania ciąg dalszy. Nie ma czasu za bardzo myśleć o wylocie. Porozkładane rzeczy przypominają, że to już nie przelewki i czas się spakować, więc wreszcie kupiłem dwie walizki. Środa staje się istnym szaleństwem, jestem na tej liście czy nie. Na wieczór zapowiedzieli się wolontariusze i znajomi. Chcą pożegnać się, bo jutro rano wylatuję do Paryża. Bilet do stolicy Francji w kieszeni, walizki i komputer ustawione pod ścianą, a jak zrobić z wizą? Na liście Air Madagascar mnie nie ma, bo to dla obywateli kraju, czyli powinienem być na tej z Air France, ale nie ma żadnych wieści. Inspektor w rozmowie telefonicznej decyduje w środę wieczór: poczekaj w Warszawie. Pożegnanie w toku, podniosłe zebranie „… jak to ksiądz nie leci jutro?” No taka decyzja przełożonego. To przecież bez sensu, lecieć, żeby co? Nie mam najważniejszego – biletu, ani potwierdzenia, że jestem na liście. Co ja będę robił w czwartek? Gosia Klein przychodzi z pomocą, do południa pogadamy jak przed szesnastu laty – spacer w takim towarzystwie po Ogrodzie Krasińskich zrobił swoje.

Popołudnie pójdźmy jeszcze do Muzeum Żydów „Polin”. Zaczym tam dotarliśmy Warszawa przypomniała się, że jest kapryśna dla swych mieszkańców. Dwie godziny w korku nie należałoby do najprzyjemniejszych, gdyby nie towarzystwo Gosi i Esterki oraz wspólny śpiew piosenek religijnych. „Pójdziesz z nami na kolację?” – padła propozycja od ks. Piotra. Czemu nie – pomyślałem i o 20:00 siedzieliśmy w restauracji. Z nim i jego siostrzeńcem zjedliśmy pożegnalna kolację. „Takie pożegnanie, to rozumiem. Możesz lecieć” – z dumą zakończył niezawodny kompan moich ostatnich dwóch SOMowskich lat. Zobaczymy co przyniesie następny dzień oczekiwania – kładłem się w zadumie do snu. Nie odwiedzę rodziny, nie pojadę choć na chwilę na spotkanie Campo Bosco. Muszę siedzieć i czekać. Co za życie? Trzeba powierzyć się Bożej Opatrzności. Spowiedź i dziękczynienie są najlepszym sposobem na oczyszczenie duszy i oddanie się Bogu. No i o 14:00 się zaczęło. Pierwsza wiadomość, że jestem na liście Air France i inspektor jedzie co prędzej kupić bilet. Kiedy stoi w kolejce, zasypuję go pytaniami, co z wizą, jak zrobię, gdy teraz brakuje czasu.

Wtedy brakowało potwierdzenia z ministerstwa czy biletu, a teraz zabranie czasu na zrobienie wizy. Desperacki telefon do znajomej w ambasadzie genewskiej: pani Eliette, co robić? Dzwonię do Paryża – nikt nie odbiera. Nie dziwię się. Pewnie zarzuceni robotą, wszystko dzieje się w czasie realnym. Dostaję numer bezpośredni do odpowiedzialnego za dział wizowy – nie ma odpowiedzi. W końcu wysyłam dossier do wizy do Genewy. Zróbcie coś, pomóżcie – wyrywa się z serca i zaciska gardło. Sprawa musi pójść drogą normalną, czyli przez Berlin. W Niemczech jest ambasada Madagaskaru? Nie wiedziałem. Chargé d’affaires przesyła dossier do nich i prosi o kontakt. Dzwonię raz – ciężko się rozmawia, a sytuacja wydaje się beznadziejna o 16:00, gdy sprzątaczka już wjeżdża do biura, bo chce je w końcu ogarnąć na koniec tygodnia. Czekam dalej na bilet, bo przecież kolejka do agencji i wszyscy stojący wężykiem na placu wyczekują potwierdzenia ich oczekiwań. Dzwonię drugi raz – odbiera moja „wybawicielka” – myślę w duchu. To jest ostatnia deska ratunku. „Bilet Wam podeślę, jak tylko go dostanę. Przecież nie dzwonię ot tak. Zlitujcie się! Dajcie mi wizę albo przekażcie miejsce jakiemuś innemu misjonarzowi”. Odzywa się we mnie wspomnienie rozmyślań z tego tygodnia „dlaczego ja?” Z Berlina piszą do Ministerstwa, do Antananarivo, dzwonią – cisza. „Nie wiem co zrobić w księdza sytuacji?” powtarza się już jak mantra i zabiera mi głos. Proszę uprzejmie. Myślę i wypowiadam: tak naprawdę to nie dla mnie, bo misjonarz leci dla innych. Wreszcie po 17:00 inspektor wysyła upragniony PDF – bilet na 22 sierpnia z Paryża do Antananarivo. Przesyłam go do Berlina z nadzieją odpowiedzi. Po godzinie siedzenia jak na szpilkach, pojawia się wiadomość: skoro może ksiądz przyjechać do Berlina, będę na księdza czekała o 10:00. Ks. Piotr szuka możliwe połączenia do Niemiec. No dobrze, jadę zrobić test PCR, bo może się w niedzielę przydać. Kupujemy na Zachodnim bilet i wymieniamy złotówki na euro. Muszę coś mieć na te kilka dziwnych dni podróży i kwarantanny w Ivato. 21:45 zaczynam podróż w nieznane, choć znane. Noc mija jak w półśnie. Najpierw rozmowy Ukraińców przegonionych przez konduktora z pierwszej klasy, gdzie jedynie były wolne miejsca. Od Kutna znów dołącza hałaśliwa grupa młodzieży, zrezygnowali od Poznania ustępując miejsca, tym którzy wykupili je. Końcówka podróży nie pozwala zasnąć przecież jesteśmy opóźnieni. Zamiast 4:23 – 4:55 zajeżdżamy do Kostrzyna nad Odrą. Biegiem do busika. 4:57 odjechaliśmy spod dworca PKP. Tuż za granicą państwa wsiadłem w jakiś regionalny pociąg do Berlina. Na szczęście na dworcu czeka na mnie umówiony ks. Janusz, znamy się od nowicjatu. Spokojny poranek: Eucharystia w bazylice św. Jana Chrzciciela, śniadanie, poranna kawa i w drogę do ambasady. „Na końcu świata” – komentuje mój miejscowy kierowca, wywożąc mnie praktycznie poza Berlin. Na końcu świata – bo tak odległy wydaje się teraz Madagaskar – uśmiecham się w duchu. Ale wreszcie zajechaliśmy. Z daleka skromnie powiewa biało-czerwono-zielona flaga i wybija się na budynku godło republiki. Brama uchylona – pewnie już ktoś jest. Wychodzący człowiek mówi przyjaźnie: „To ksiądz Tomek?” „Tak”. Przyjmuje mnie do biura. Uzupełnia spokojnie teczkę z wnioskiem wizowym. Zastanawiam się ile to potrwa. Ksiądz Janusz siedzi w samochodzie przed bramą. Wychodzę, bo mam czekać na szefa działu wizowego. W bramie zajeżdża rowerem niepozorna, młodowyglądająca kobieta. „Księże, już jestem”. Znajomy głos z wczorajszych rozmów z ambasadą w Berlinie zatrzymał mnie przy wejściu. „Zapraszam do środka”, zabrzmiało jak spełnienie marzeń. „Zaraz się wszystkim zajmę, tylko sprawdzę dokumenty”. Po kilku minutach oczekiwania, uśmiech na twarzy promienieje w drzwiach. „Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc”.

Po raz kolejny myśl „dlaczego ja?” przemknęła mi przez głowę. „Dziękuję, dziękuję serdecznie”, wyrywało mi się z ust i szczerego serca. „Proszę przyjąć tradycyjne voan-dalana” (*owoc podróży). Speszone oczy Malgaszki rozświetliły się i jeszcze pisząc teraz ogrzewają moje serce. Powrót do misji katolickiej był szybszy. Tak mi się wydawało. Ta wiza to sukces i znak Bożej Opatrzności. Na koniec pobytu, miła niespodzianka: obiad ze współbraćmi z mojego kursu, ks. Przemkiem i ks. Januszem pracującymi w Berlinie. Potem w pociąg, tym razem bezpośredni do Warszawy. Wolontariusz Witek czeka na Centralnym. Droga znów mija powoli w hałasie drinkującej i głośno zachowującej się tym razem grupy Niemców. Jakoś przeżyłem, choć stresu dodaje co i raz zwalniający pociąg. Opóźnienie się powiększa, kolejna próba nerwów? Co się jeszcze wydarzy?