wtorek, 7 września 2021

Tapa-bolana czyli pół miesiąca … już za mną

Podróż minęła szybko, choć najdłużej jak do tej pory. Po porannej Mszy niedzielnej o 4:00 wraz z przyjaciółmi pojechaliśmy na lotnisko Chopina, aby o 6:15 wylecieć w znanym/nieznanym mi kierunku. Do Paryża dolecieliśmy bez problemu, turbulencji, bólu ucha czy innych możliwych nie było. Odebrałem bagaże i od 9:00 błąkałem się po terminalu F jednego z największych lotnisk Europy. Co ja będę robił przez te trzynaście godzin? Jak zobaczyłem ceny przechowalni bagażowej, dodałem sobie koszt podróży do centrum Paryża, plus jakiś obiad, powiedziałem sobie, szkoda pieniędzy. Więc siedziałem to w jednym, to drugim miejscu. Kiedy pojawiła się możliwość nadania bagażu, bo numer lotu pojawił się na tablicy, przeszedłem przez odprawę. Resztę czasu spędziłem już w strefie bezcłowej. Lot przybliżał się, a ja korzystając z okazji darmowego lotniskowego wi-fi komunikowałem ze znanym mi do tej pory światem: pożegnanie z Polską na dobre! W kolejce na samolot spotkałem różnych ludzi, sporo rodzin z dziećmi, powracających z Europy na Wyspę i o dziwo zwykłych turystów. Kolejny raz mignęła myśl: dlaczego ja, a nie inni misjonarze? Tak miało być. Lot minął bardzo szybko, bo przespałem prawie całą podróż, tyle co zjadłem późną kolację i śniadanie tuż przed lądowaniem. Dały się we znaki wcześniejsze zarwane noce. Lądowanie z bólem w głowie, choć było do przeżycia. Zastanawiałem się jak to będzie na lotnisku. Kolejka niesamowita, tyle ludzi w Boeingu 777. Stoję gdzieś prawie na końcu, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Wymaz z nosa? poszło szybko, porozsadzali nas i kazali czekać. Nie minęły trzy minuty, już byłem po wszystkim. Przeszedłem bez kolejki, to znaczy wywołali mnie, więc… Kontrola paszportowa? Podobnie – bez dłuższego oczekiwania. Aż nie dowierzałem swoim oczom. Przy taśmie dopiero zaczął się kocioł. Każdy próbuje dostać się do swoich bagaży. Po czterdziestu minutach rozpakowano także i moje. Z ulgą spoglądałem na moje walizki „bliźniaczki” :)
Umówiony taksówkarz czekał na mnie przed wejściem na lotnisko. Oczywiście grupa młodych tragarzy wciska się: może pomogę, księże. Nie dziękuję, odpowiadam i śmiało postępuję do człowieka, którego wzrok się spotkał z moim zaraz w drzwiach. Szybki przejazd do hotelu, zarezerwowano mi miejsce w Ivato Hotel, tuż za ogrodzeniem sióstr salezjanek po sąsiedzku. Niecały kilometr od lotniska… i naszego domu inspektorialnego. Po raz pierwszy zamieszkałem w hotelu malgaskim. Kwarantanna miała trwać dwa dni, ale może być dłużej, bo zmieniło się od wczoraj rozporządzenie, poinformowano mnie na początku. Po południu przyjechali do mnie współbracia, przywieźli pieniądze za hotel i karton z rzeczami do Mszy. Rozpocząłem moje „rekolekcje” w zamknięciu: modlitwy brewiarzowe, czytanie duchowe, różaniec, Eucharystia, cisza. Byłem jedynym podróżnym, który mieszkał na kwarantannie. „Sakafo gasy” (=posiłki malgaskie) widniało na karcie dań. Śniadanie z twardawą bułeczką i dżemem plus herbata lub kawa. Na obiad wziąłem raz wołowinę z ryżem, oczywiście. Za drugim razem zamówiłem sobie jajecznicę z frytkami. Wieczorami nie dawałem rady już nic jeść. Trzeci i czwarty dzień zjadłem już tylko śniadanie. Czułem się pełny. Europejskie zapasy, myślałem. Może stres ze mnie wychodził. Nie czułem głodu. W piątek po drugim teście negatywnym wypuścili mnie „na wolność”.
Dom inspektorialny mile przyjmuje jak zwykle. Nowi współbracia, starzy współbracia. Wszyscy wyrażają zadowolenie, a niektórzy wzruszenie. Wielki „come back” został przypieczętowany spotkaniem wspólnoty w pobliskiej restauracji. Świętowaliśmy urodziny ks. Jose i nasz powrót, bo ostatni weekend było nas trzech wracających na Madagaskar. Sobotnie popołudnie odwiedziliśmy nowicjat. Mile zaskoczył mnie „mój” ministrant z Mahavatse. To kierownik naszego oratorium, Jean Jacques wyjaśniał pozostałym pozostałym nowicjuszom. W niedzielę chwilę oddechu i popołudniu w oratorium chrzest bojowy. Sami klerycy, żadnego księdza. „Jest osoba do spowiedzi”. Przypomniały mi się czasu oratorium w Tulear i otwarta kaplica odwiedzana przez młodych w trakcie gier i zabaw. Nie było łatwo, ale jakoś przez tydzień próbowałem odświeżać język malgaski, więc musiało wystarczyć.
Poniedziałek spędziłem na kompletowaniu wszystkich dokumentów do wizy długoterminowej. Poszło w miarę sprawnie. We wtorek mogłem wszystko złożyć w ministerstwie spraw wewnętrznych. Stara lekcja powraca po raz kolejny: „teraz proszę czekać”. W kolejne dni, załatwiłem numer komórkowy, malgaski, skończyłem obiecany dawno artykuł do październikowego numeru czasopisma „Życie konsekrowane”. Spędziłem miło czas z Eryssio, który podchodził do kolejnego konkursu o intratne stanowisko pracy na posadzie państwowej. Wymieniliśmy się z moim byłym wychowankiem tradycyjnie voandalana (=darami podróży). Dostałem kolejną koszulę malgaską, a on krzyż z łańcuszkiem. Spotkałem się po kilku miesiącach z Dominikiem, który akurat wrócił z misji w Manazary. Udało mu się mnie nastawić. Po tegorocznym upadku z roweru, kręgosłup jednak trochę ucierpiał.
Upragniony poniedziałek okazał się szczęśliwy. W ministerstwie pani pracująca w dziale wizowym pośpieszyła troszkę sprawę. Zmiana prośby do ministra, zdjęcie w wersji elektronicznej, odciski palców i dostałem potwierdzenie złożenia wniosku, z którym to mogę spokojnie ruszyć w drogę na południe. Dzień spędzony z Danielem, który przyjechał kupić maszynę do czyszczenia ryżu oraz Dominikiem, był zwieńczeniem drugiego tygodnia na Madagaskarze. Istnie polski dzień od czwartej rano, kiedy telefon Daniela wyrwał mnie ze snu, aż do wieczornych pogaduszek przy stole. Kolejne dwa tygodnie przyniosą następne przygody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz