Podróż minęła szybko, choć najdłużej
jak do tej pory. Po porannej Mszy niedzielnej o 4:00 wraz z przyjaciółmi
pojechaliśmy na lotnisko Chopina, aby o 6:15 wylecieć w znanym/nieznanym mi kierunku.
Do Paryża dolecieliśmy bez problemu, turbulencji, bólu ucha czy innych możliwych
nie było. Odebrałem bagaże i od 9:00 błąkałem się po terminalu F jednego z
największych lotnisk Europy. Co ja będę robił przez te trzynaście godzin? Jak
zobaczyłem ceny przechowalni bagażowej, dodałem sobie koszt podróży do centrum
Paryża, plus jakiś obiad, powiedziałem sobie, szkoda pieniędzy. Więc siedziałem
to w jednym, to drugim miejscu. Kiedy pojawiła się możliwość nadania bagażu, bo
numer lotu pojawił się na tablicy, przeszedłem przez odprawę. Resztę czasu
spędziłem już w strefie bezcłowej. Lot przybliżał się, a ja korzystając z
okazji darmowego lotniskowego wi-fi komunikowałem ze znanym mi do tej pory
światem: pożegnanie z Polską na dobre! W kolejce na samolot spotkałem różnych
ludzi, sporo rodzin z dziećmi, powracających z Europy na Wyspę i o dziwo
zwykłych turystów. Kolejny raz mignęła myśl: dlaczego ja, a nie inni misjonarze?
Tak miało być. Lot minął bardzo szybko, bo przespałem prawie całą podróż, tyle
co zjadłem późną kolację i śniadanie tuż przed lądowaniem. Dały się we znaki
wcześniejsze zarwane noce. Lądowanie z bólem w głowie, choć było do przeżycia.
Zastanawiałem się jak to będzie na lotnisku. Kolejka niesamowita, tyle ludzi w Boeingu
777. Stoję gdzieś prawie na końcu, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Wymaz
z nosa? poszło szybko, porozsadzali nas i kazali czekać. Nie minęły trzy
minuty, już byłem po wszystkim. Przeszedłem bez kolejki, to znaczy wywołali
mnie, więc… Kontrola paszportowa? Podobnie – bez dłuższego oczekiwania. Aż
nie dowierzałem swoim oczom. Przy taśmie dopiero zaczął się kocioł. Każdy
próbuje dostać się do swoich bagaży. Po czterdziestu minutach rozpakowano także
i moje. Z ulgą spoglądałem na moje walizki „bliźniaczki” :)
Umówiony taksówkarz czekał na
mnie przed wejściem na lotnisko. Oczywiście grupa młodych tragarzy wciska się:
może pomogę, księże. Nie dziękuję, odpowiadam i śmiało postępuję do człowieka,
którego wzrok się spotkał z moim zaraz w drzwiach. Szybki przejazd do hotelu, zarezerwowano
mi miejsce w Ivato Hotel, tuż za ogrodzeniem sióstr salezjanek po sąsiedzku. Niecały
kilometr od lotniska… i naszego domu inspektorialnego. Po raz pierwszy
zamieszkałem w hotelu malgaskim. Kwarantanna miała trwać dwa dni, ale może być
dłużej, bo zmieniło się od wczoraj rozporządzenie, poinformowano mnie na
początku. Po południu przyjechali do mnie współbracia, przywieźli pieniądze za
hotel i karton z rzeczami do Mszy. Rozpocząłem moje „rekolekcje” w zamknięciu:
modlitwy brewiarzowe, czytanie duchowe, różaniec, Eucharystia, cisza. Byłem
jedynym podróżnym, który mieszkał na kwarantannie. „Sakafo gasy” (=posiłki
malgaskie) widniało na karcie dań. Śniadanie z twardawą bułeczką i dżemem plus
herbata lub kawa. Na obiad wziąłem raz wołowinę z ryżem, oczywiście. Za drugim
razem zamówiłem sobie jajecznicę z frytkami. Wieczorami nie dawałem rady już
nic jeść. Trzeci i czwarty dzień zjadłem już tylko śniadanie. Czułem się pełny.
Europejskie zapasy, myślałem. Może stres ze mnie wychodził. Nie czułem głodu. W
piątek po drugim teście negatywnym wypuścili mnie „na wolność”.
Dom inspektorialny mile przyjmuje
jak zwykle. Nowi współbracia, starzy współbracia. Wszyscy wyrażają zadowolenie,
a niektórzy wzruszenie. Wielki „come back” został przypieczętowany spotkaniem
wspólnoty w pobliskiej restauracji. Świętowaliśmy urodziny ks. Jose i nasz
powrót, bo ostatni weekend było nas trzech wracających na Madagaskar. Sobotnie
popołudnie odwiedziliśmy nowicjat. Mile zaskoczył mnie „mój” ministrant z
Mahavatse. To kierownik naszego oratorium, Jean Jacques wyjaśniał pozostałym
pozostałym nowicjuszom. W niedzielę chwilę oddechu i popołudniu w oratorium
chrzest bojowy. Sami klerycy, żadnego księdza. „Jest osoba do spowiedzi”. Przypomniały
mi się czasu oratorium w Tulear i otwarta kaplica odwiedzana przez młodych w
trakcie gier i zabaw. Nie było łatwo, ale jakoś przez tydzień próbowałem
odświeżać język malgaski, więc musiało wystarczyć.
Poniedziałek spędziłem na
kompletowaniu wszystkich dokumentów do wizy długoterminowej. Poszło w miarę
sprawnie. We wtorek mogłem wszystko złożyć w ministerstwie spraw wewnętrznych.
Stara lekcja powraca po raz kolejny: „teraz proszę czekać”. W kolejne dni, załatwiłem
numer komórkowy, malgaski, skończyłem obiecany dawno artykuł do październikowego
numeru czasopisma „Życie konsekrowane”. Spędziłem miło czas z Eryssio, który
podchodził do kolejnego konkursu o intratne stanowisko pracy na posadzie państwowej.
Wymieniliśmy się z moim byłym wychowankiem tradycyjnie voandalana (=darami
podróży). Dostałem kolejną koszulę malgaską, a on krzyż z łańcuszkiem. Spotkałem
się po kilku miesiącach z Dominikiem, który akurat wrócił z misji w Manazary.
Udało mu się mnie nastawić. Po tegorocznym upadku z roweru, kręgosłup jednak
trochę ucierpiał.
Upragniony poniedziałek okazał się szczęśliwy. W ministerstwie
pani pracująca w dziale wizowym pośpieszyła troszkę sprawę. Zmiana prośby do
ministra, zdjęcie w wersji elektronicznej, odciski palców i dostałem
potwierdzenie złożenia wniosku, z którym to mogę spokojnie ruszyć w drogę na
południe. Dzień spędzony z Danielem, który przyjechał kupić maszynę do czyszczenia
ryżu oraz Dominikiem, był zwieńczeniem drugiego tygodnia na Madagaskarze. Istnie
polski dzień od czwartej rano, kiedy telefon Daniela wyrwał mnie ze snu, aż do
wieczornych pogaduszek przy stole. Kolejne dwa tygodnie przyniosą następne
przygody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz