Kilka
dni pięknych spędzonych z przyjaciółmi. Powrót znad morza i telefon... z
Madagaskaru? „Słuchaj, jesteś na liście ministerialnej. Bądź gotowy do wylotu
na 22 sierpnia”. Wiele myśli kłębi się w głowie: dlaczego ja? Jak zrobię z
wizą, skoro nie mam biletu, ani potwierdzenia, że jestem na tej liście? Jak się
zorganizować z pożegnaniem rodziny tak na szybko, skoro dopiero w przyszłym
tygodniu miałem zapowiedziany urlop w Nidzicy? Nie dam rady się spotkać ze
wszystkimi. Jest okazja: urodziny mojej chrzestnej, na pewno przyjdzie trochę
najbliższej rodziny ze strony mamy. Odwiedzę ciocię Marysię z Nowej Wsi, bo się
martwię co z nią po wylewie. Szybkie pożegnanie z ks. Andrzejem, naszym
proboszczem oraz parafianami z porannej Mszy. Droga powrotna i niedziela wieczór
wypełnia się przemyśleniami, jak to wszystko ogarnąć. Poniedziałek porządkuję
biuro i próbuję ogarnąć pokój. Popołudnie umówiona wizyta u dermatologa i
wstępne pakowanie. Niestety wciąż cisza z ministerstwa spraw zagranicznych. Jak
zdobyć wizę bez poświadczenia, że jestem na tej liście repatryjacyjnej?
Wieczorem na szczęście chwila oddechu i wieczorek z misjonarzami. Wtorek
obchodzimy imieniny dyrektora – świętowania ciąg dalszy. Nie ma czasu za bardzo
myśleć o wylocie. Porozkładane rzeczy przypominają, że to już nie przelewki i
czas się spakować, więc wreszcie kupiłem dwie walizki. Środa staje się istnym
szaleństwem, jestem na tej liście czy nie. Na wieczór zapowiedzieli się
wolontariusze i znajomi. Chcą pożegnać się, bo jutro rano wylatuję do Paryża.
Bilet do stolicy Francji w kieszeni, walizki i komputer ustawione pod ścianą, a
jak zrobić z wizą? Na liście Air Madagascar mnie nie ma, bo to dla obywateli
kraju, czyli powinienem być na tej z Air France, ale nie ma żadnych wieści.
Inspektor w rozmowie telefonicznej decyduje w środę wieczór: poczekaj w
Warszawie. Pożegnanie w toku, podniosłe zebranie „… jak to ksiądz nie leci
jutro?” No taka decyzja przełożonego. To przecież bez sensu, lecieć, żeby co?
Nie mam najważniejszego – biletu, ani potwierdzenia, że jestem na liście. Co ja
będę robił w czwartek? Gosia Klein przychodzi z pomocą, do południa pogadamy
jak przed szesnastu laty – spacer w takim towarzystwie po Ogrodzie Krasińskich
zrobił swoje.
Popołudnie
pójdźmy jeszcze do Muzeum Żydów „Polin”. Zaczym tam dotarliśmy Warszawa
przypomniała się, że jest kapryśna dla swych mieszkańców. Dwie godziny w korku
nie należałoby do najprzyjemniejszych, gdyby nie towarzystwo Gosi i Esterki
oraz wspólny śpiew piosenek religijnych. „Pójdziesz z nami na kolację?” – padła
propozycja od ks. Piotra. Czemu nie – pomyślałem i o 20:00 siedzieliśmy w
restauracji. Z nim i jego siostrzeńcem zjedliśmy pożegnalna kolację. „Takie
pożegnanie, to rozumiem. Możesz lecieć” – z dumą zakończył niezawodny kompan
moich ostatnich dwóch SOMowskich lat. Zobaczymy co przyniesie następny dzień
oczekiwania – kładłem się w zadumie do snu. Nie odwiedzę rodziny, nie pojadę
choć na chwilę na spotkanie Campo Bosco. Muszę siedzieć i czekać. Co za życie?
Trzeba powierzyć się Bożej Opatrzności. Spowiedź i dziękczynienie są najlepszym
sposobem na oczyszczenie duszy i oddanie się Bogu. No i o 14:00 się zaczęło.
Pierwsza wiadomość, że jestem na liście Air France i inspektor jedzie co
prędzej kupić bilet. Kiedy stoi w kolejce, zasypuję go pytaniami, co z wizą,
jak zrobię, gdy teraz brakuje czasu.
Wtedy brakowało potwierdzenia z ministerstwa
czy biletu, a teraz zabranie czasu na zrobienie wizy. Desperacki telefon do
znajomej w ambasadzie genewskiej: pani Eliette, co robić? Dzwonię do Paryża –
nikt nie odbiera. Nie dziwię się. Pewnie zarzuceni robotą, wszystko dzieje się
w czasie realnym. Dostaję numer bezpośredni do odpowiedzialnego za dział wizowy
– nie ma odpowiedzi. W końcu wysyłam dossier do wizy do Genewy. Zróbcie coś,
pomóżcie – wyrywa się z serca i zaciska gardło. Sprawa musi pójść drogą
normalną, czyli przez Berlin. W Niemczech jest ambasada Madagaskaru? Nie
wiedziałem. Chargé
d’affaires przesyła dossier do nich i prosi o kontakt. Dzwonię raz – ciężko się
rozmawia, a sytuacja wydaje się beznadziejna o 16:00, gdy sprzątaczka już
wjeżdża do biura, bo chce je w końcu ogarnąć na koniec tygodnia. Czekam dalej
na bilet, bo przecież kolejka do agencji i wszyscy stojący wężykiem na placu
wyczekują potwierdzenia ich oczekiwań. Dzwonię drugi raz – odbiera moja
„wybawicielka” – myślę w duchu. To jest ostatnia deska ratunku. „Bilet Wam
podeślę, jak tylko go dostanę. Przecież nie dzwonię ot tak. Zlitujcie się!
Dajcie mi wizę albo przekażcie miejsce jakiemuś innemu misjonarzowi”. Odzywa
się we mnie wspomnienie rozmyślań z tego tygodnia „dlaczego ja?” Z Berlina
piszą do Ministerstwa, do Antananarivo, dzwonią – cisza. „Nie wiem co zrobić w
księdza sytuacji?” powtarza się już jak mantra i zabiera mi głos. Proszę
uprzejmie. Myślę i wypowiadam: tak naprawdę to nie dla mnie, bo misjonarz leci
dla innych. Wreszcie po 17:00 inspektor wysyła upragniony PDF – bilet na 22
sierpnia z Paryża do Antananarivo. Przesyłam go do Berlina z nadzieją
odpowiedzi. Po godzinie siedzenia jak na szpilkach, pojawia się wiadomość:
skoro może ksiądz przyjechać do Berlina, będę na księdza czekała o 10:00. Ks.
Piotr szuka możliwe połączenia do Niemiec. No dobrze, jadę zrobić test PCR, bo
może się w niedzielę przydać. Kupujemy na Zachodnim bilet i wymieniamy złotówki
na euro. Muszę coś mieć na te kilka dziwnych dni podróży i kwarantanny w Ivato.
21:45 zaczynam podróż w nieznane, choć znane. Noc mija jak w półśnie. Najpierw
rozmowy Ukraińców przegonionych przez konduktora z pierwszej klasy, gdzie
jedynie były wolne miejsca. Od Kutna znów dołącza hałaśliwa grupa młodzieży,
zrezygnowali od Poznania ustępując miejsca, tym którzy wykupili je. Końcówka
podróży nie pozwala zasnąć przecież jesteśmy opóźnieni. Zamiast 4:23 – 4:55
zajeżdżamy do Kostrzyna nad Odrą. Biegiem do busika. 4:57 odjechaliśmy spod
dworca PKP. Tuż za granicą państwa wsiadłem w jakiś regionalny pociąg do
Berlina. Na szczęście na dworcu czeka na mnie umówiony ks. Janusz, znamy się od
nowicjatu. Spokojny poranek: Eucharystia w bazylice św. Jana Chrzciciela,
śniadanie, poranna kawa i w drogę do ambasady. „Na końcu świata” – komentuje
mój miejscowy kierowca, wywożąc mnie praktycznie poza Berlin. Na końcu świata –
bo tak odległy wydaje się teraz Madagaskar – uśmiecham się w duchu. Ale
wreszcie zajechaliśmy. Z daleka skromnie powiewa biało-czerwono-zielona flaga i
wybija się na budynku godło republiki. Brama uchylona – pewnie już ktoś jest.
Wychodzący człowiek mówi przyjaźnie: „To ksiądz Tomek?” „Tak”. Przyjmuje mnie
do biura. Uzupełnia spokojnie teczkę z wnioskiem wizowym. Zastanawiam się ile
to potrwa. Ksiądz Janusz siedzi w samochodzie przed bramą. Wychodzę, bo mam czekać
na szefa działu wizowego. W bramie zajeżdża rowerem niepozorna,
młodowyglądająca kobieta. „Księże, już jestem”. Znajomy głos z wczorajszych
rozmów z ambasadą w Berlinie zatrzymał mnie przy wejściu. „Zapraszam do środka”,
zabrzmiało jak spełnienie marzeń. „Zaraz się wszystkim zajmę, tylko sprawdzę
dokumenty”. Po kilku minutach oczekiwania, uśmiech na twarzy promienieje w
drzwiach. „Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc”.
Po raz kolejny myśl „dlaczego
ja?” przemknęła mi przez głowę. „Dziękuję, dziękuję serdecznie”, wyrywało mi
się z ust i szczerego serca. „Proszę przyjąć tradycyjne voan-dalana” (*owoc
podróży). Speszone oczy Malgaszki rozświetliły się i jeszcze pisząc teraz ogrzewają
moje serce. Powrót do misji katolickiej był szybszy. Tak mi się wydawało. Ta
wiza to sukces i znak Bożej Opatrzności. Na koniec pobytu, miła niespodzianka:
obiad ze współbraćmi z mojego kursu, ks. Przemkiem i ks. Januszem pracującymi w
Berlinie. Potem w pociąg, tym razem bezpośredni do Warszawy. Wolontariusz Witek
czeka na Centralnym. Droga znów mija powoli w hałasie drinkującej i głośno
zachowującej się tym razem grupy Niemców. Jakoś przeżyłem, choć stresu dodaje
co i raz zwalniający pociąg. Opóźnienie się powiększa, kolejna próba nerwów? Co
się jeszcze wydarzy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz