piątek, 3 września 2021

Czy może się tak wiele zmienić w tydzień?

Kilka dni pięknych spędzonych z przyjaciółmi. Powrót znad morza i telefon... z Madagaskaru? „Słuchaj, jesteś na liście ministerialnej. Bądź gotowy do wylotu na 22 sierpnia”. Wiele myśli kłębi się w głowie: dlaczego ja? Jak zrobię z wizą, skoro nie mam biletu, ani potwierdzenia, że jestem na tej liście? Jak się zorganizować z pożegnaniem rodziny tak na szybko, skoro dopiero w przyszłym tygodniu miałem zapowiedziany urlop w Nidzicy? Nie dam rady się spotkać ze wszystkimi. Jest okazja: urodziny mojej chrzestnej, na pewno przyjdzie trochę najbliższej rodziny ze strony mamy. Odwiedzę ciocię Marysię z Nowej Wsi, bo się martwię co z nią po wylewie. Szybkie pożegnanie z ks. Andrzejem, naszym proboszczem oraz parafianami z porannej Mszy. Droga powrotna i niedziela wieczór wypełnia się przemyśleniami, jak to wszystko ogarnąć. Poniedziałek porządkuję biuro i próbuję ogarnąć pokój. Popołudnie umówiona wizyta u dermatologa i wstępne pakowanie. Niestety wciąż cisza z ministerstwa spraw zagranicznych. Jak zdobyć wizę bez poświadczenia, że jestem na tej liście repatryjacyjnej? Wieczorem na szczęście chwila oddechu i wieczorek z misjonarzami. Wtorek obchodzimy imieniny dyrektora – świętowania ciąg dalszy. Nie ma czasu za bardzo myśleć o wylocie. Porozkładane rzeczy przypominają, że to już nie przelewki i czas się spakować, więc wreszcie kupiłem dwie walizki. Środa staje się istnym szaleństwem, jestem na tej liście czy nie. Na wieczór zapowiedzieli się wolontariusze i znajomi. Chcą pożegnać się, bo jutro rano wylatuję do Paryża. Bilet do stolicy Francji w kieszeni, walizki i komputer ustawione pod ścianą, a jak zrobić z wizą? Na liście Air Madagascar mnie nie ma, bo to dla obywateli kraju, czyli powinienem być na tej z Air France, ale nie ma żadnych wieści. Inspektor w rozmowie telefonicznej decyduje w środę wieczór: poczekaj w Warszawie. Pożegnanie w toku, podniosłe zebranie „… jak to ksiądz nie leci jutro?” No taka decyzja przełożonego. To przecież bez sensu, lecieć, żeby co? Nie mam najważniejszego – biletu, ani potwierdzenia, że jestem na liście. Co ja będę robił w czwartek? Gosia Klein przychodzi z pomocą, do południa pogadamy jak przed szesnastu laty – spacer w takim towarzystwie po Ogrodzie Krasińskich zrobił swoje.

Popołudnie pójdźmy jeszcze do Muzeum Żydów „Polin”. Zaczym tam dotarliśmy Warszawa przypomniała się, że jest kapryśna dla swych mieszkańców. Dwie godziny w korku nie należałoby do najprzyjemniejszych, gdyby nie towarzystwo Gosi i Esterki oraz wspólny śpiew piosenek religijnych. „Pójdziesz z nami na kolację?” – padła propozycja od ks. Piotra. Czemu nie – pomyślałem i o 20:00 siedzieliśmy w restauracji. Z nim i jego siostrzeńcem zjedliśmy pożegnalna kolację. „Takie pożegnanie, to rozumiem. Możesz lecieć” – z dumą zakończył niezawodny kompan moich ostatnich dwóch SOMowskich lat. Zobaczymy co przyniesie następny dzień oczekiwania – kładłem się w zadumie do snu. Nie odwiedzę rodziny, nie pojadę choć na chwilę na spotkanie Campo Bosco. Muszę siedzieć i czekać. Co za życie? Trzeba powierzyć się Bożej Opatrzności. Spowiedź i dziękczynienie są najlepszym sposobem na oczyszczenie duszy i oddanie się Bogu. No i o 14:00 się zaczęło. Pierwsza wiadomość, że jestem na liście Air France i inspektor jedzie co prędzej kupić bilet. Kiedy stoi w kolejce, zasypuję go pytaniami, co z wizą, jak zrobię, gdy teraz brakuje czasu.

Wtedy brakowało potwierdzenia z ministerstwa czy biletu, a teraz zabranie czasu na zrobienie wizy. Desperacki telefon do znajomej w ambasadzie genewskiej: pani Eliette, co robić? Dzwonię do Paryża – nikt nie odbiera. Nie dziwię się. Pewnie zarzuceni robotą, wszystko dzieje się w czasie realnym. Dostaję numer bezpośredni do odpowiedzialnego za dział wizowy – nie ma odpowiedzi. W końcu wysyłam dossier do wizy do Genewy. Zróbcie coś, pomóżcie – wyrywa się z serca i zaciska gardło. Sprawa musi pójść drogą normalną, czyli przez Berlin. W Niemczech jest ambasada Madagaskaru? Nie wiedziałem. Chargé d’affaires przesyła dossier do nich i prosi o kontakt. Dzwonię raz – ciężko się rozmawia, a sytuacja wydaje się beznadziejna o 16:00, gdy sprzątaczka już wjeżdża do biura, bo chce je w końcu ogarnąć na koniec tygodnia. Czekam dalej na bilet, bo przecież kolejka do agencji i wszyscy stojący wężykiem na placu wyczekują potwierdzenia ich oczekiwań. Dzwonię drugi raz – odbiera moja „wybawicielka” – myślę w duchu. To jest ostatnia deska ratunku. „Bilet Wam podeślę, jak tylko go dostanę. Przecież nie dzwonię ot tak. Zlitujcie się! Dajcie mi wizę albo przekażcie miejsce jakiemuś innemu misjonarzowi”. Odzywa się we mnie wspomnienie rozmyślań z tego tygodnia „dlaczego ja?” Z Berlina piszą do Ministerstwa, do Antananarivo, dzwonią – cisza. „Nie wiem co zrobić w księdza sytuacji?” powtarza się już jak mantra i zabiera mi głos. Proszę uprzejmie. Myślę i wypowiadam: tak naprawdę to nie dla mnie, bo misjonarz leci dla innych. Wreszcie po 17:00 inspektor wysyła upragniony PDF – bilet na 22 sierpnia z Paryża do Antananarivo. Przesyłam go do Berlina z nadzieją odpowiedzi. Po godzinie siedzenia jak na szpilkach, pojawia się wiadomość: skoro może ksiądz przyjechać do Berlina, będę na księdza czekała o 10:00. Ks. Piotr szuka możliwe połączenia do Niemiec. No dobrze, jadę zrobić test PCR, bo może się w niedzielę przydać. Kupujemy na Zachodnim bilet i wymieniamy złotówki na euro. Muszę coś mieć na te kilka dziwnych dni podróży i kwarantanny w Ivato. 21:45 zaczynam podróż w nieznane, choć znane. Noc mija jak w półśnie. Najpierw rozmowy Ukraińców przegonionych przez konduktora z pierwszej klasy, gdzie jedynie były wolne miejsca. Od Kutna znów dołącza hałaśliwa grupa młodzieży, zrezygnowali od Poznania ustępując miejsca, tym którzy wykupili je. Końcówka podróży nie pozwala zasnąć przecież jesteśmy opóźnieni. Zamiast 4:23 – 4:55 zajeżdżamy do Kostrzyna nad Odrą. Biegiem do busika. 4:57 odjechaliśmy spod dworca PKP. Tuż za granicą państwa wsiadłem w jakiś regionalny pociąg do Berlina. Na szczęście na dworcu czeka na mnie umówiony ks. Janusz, znamy się od nowicjatu. Spokojny poranek: Eucharystia w bazylice św. Jana Chrzciciela, śniadanie, poranna kawa i w drogę do ambasady. „Na końcu świata” – komentuje mój miejscowy kierowca, wywożąc mnie praktycznie poza Berlin. Na końcu świata – bo tak odległy wydaje się teraz Madagaskar – uśmiecham się w duchu. Ale wreszcie zajechaliśmy. Z daleka skromnie powiewa biało-czerwono-zielona flaga i wybija się na budynku godło republiki. Brama uchylona – pewnie już ktoś jest. Wychodzący człowiek mówi przyjaźnie: „To ksiądz Tomek?” „Tak”. Przyjmuje mnie do biura. Uzupełnia spokojnie teczkę z wnioskiem wizowym. Zastanawiam się ile to potrwa. Ksiądz Janusz siedzi w samochodzie przed bramą. Wychodzę, bo mam czekać na szefa działu wizowego. W bramie zajeżdża rowerem niepozorna, młodowyglądająca kobieta. „Księże, już jestem”. Znajomy głos z wczorajszych rozmów z ambasadą w Berlinie zatrzymał mnie przy wejściu. „Zapraszam do środka”, zabrzmiało jak spełnienie marzeń. „Zaraz się wszystkim zajmę, tylko sprawdzę dokumenty”. Po kilku minutach oczekiwania, uśmiech na twarzy promienieje w drzwiach. „Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc”.

Po raz kolejny myśl „dlaczego ja?” przemknęła mi przez głowę. „Dziękuję, dziękuję serdecznie”, wyrywało mi się z ust i szczerego serca. „Proszę przyjąć tradycyjne voan-dalana” (*owoc podróży). Speszone oczy Malgaszki rozświetliły się i jeszcze pisząc teraz ogrzewają moje serce. Powrót do misji katolickiej był szybszy. Tak mi się wydawało. Ta wiza to sukces i znak Bożej Opatrzności. Na koniec pobytu, miła niespodzianka: obiad ze współbraćmi z mojego kursu, ks. Przemkiem i ks. Januszem pracującymi w Berlinie. Potem w pociąg, tym razem bezpośredni do Warszawy. Wolontariusz Witek czeka na Centralnym. Droga znów mija powoli w hałasie drinkującej i głośno zachowującej się tym razem grupy Niemców. Jakoś przeżyłem, choć stresu dodaje co i raz zwalniający pociąg. Opóźnienie się powiększa, kolejna próba nerwów? Co się jeszcze wydarzy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz